Dzisiaj chcę wam zaproponować drugą część mojej literackiej wycieczki po północy Francji. Pierwsza jej część spotkała się z pozytywnymi opiniami moich studentów. Mam nadzieję, że i dzisiejszy fragment przypadnie wam do gustu.
Dla tych, którzy pierwszej części jeszcze nie czytali, przypomnę, że kilka lat temu razem z mężem mieszkałam przez dwa i pół roku we Francji. Efektem naszego pobytu tam są dwie książki, które napisałam. Pierwsza – to „Wojna z Napoleonem”, w której opisałam wszystkie absurdy biurokracji, z jakimi się tam zetknęliśmy. Druga – to „Francja bez Paryża i Côte d’Azur”, literacki przewodnik, w którym opisałam wszystko, co ukochałam we Francji najbardziej, czyli Normandię i Bretanię Pomyślałam, że szkoda takie skarby chować tylko dla siebie, więc postanowiłam się nimi podzielić z wami! Oczywiście, do każdego tekstu stworzyłam też różnego rodzaju ćwiczenia.
Dzisiejsze fragmenty – to opisy najbardziej romantycznych miejsc Normandii. W tym poście nie tylko teksty, ale i wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Miłej lektury!
Drugi dzień podróży zawsze wydaje mi się najbardziej magiczny. Przygoda już się zaczęła, już czujemy jej smak i nastrój. Z drugiej strony mamy przed sobą jeszcze tyle nowych wrażeń, każdy dzień niesie coś ciekawego, nieznanego i tajemniczego! Właśnie dlatego, pomimo że osobiście radzę następnego dnia po noclegu w Rouen pojechać do Honfleur, niekoniecznie trzeba traktować tę radę zbyt gorliwie i przebyć te dziewięćdziesiąt kilometrów autostradą. Wprawdzie muszę przyznać, że i ten wariant ma swoje plusy. Po pierwsze, postąpiwszy tak, bardzo szybko dojedziecie do Honfleur i nie będziecie długo wyczekiwać spotkania z tym cudownym miasteczkiem. Po drugie autostrada A29 poprowadzi was przez Most Normandii (Pont de Normandie), jeden z najdłuższych mostów wiszących na świecie – i jeden z najbardziej olśniewających! Właśnie ten most został uwieczniony na najdroższym banknocie Unii Europejskiej. Przejazd przez niego jest płatny, ale wrażenia niewątpliwie są tego warte.
Niemniej jednak przez most będzie można przejechać innym razem (w czwartym dniu proponowanej przeze mnie trasy), a zaoszczędzony czas… cóż, jest on pojęciem względnym. Ostatecznie, mówimy o urlopie, wypoczynku i relaksie, można więc spokojnie wybrać wariant objazdowy, pojechać bezpłatnymi drogami i nasycić oko wiejskimi widokami jednego z najbardziej rolniczych rejonów Francji, a przy okazji obejrzeć niezapomniane miejsca – takie, jak na przykład ruiny opactwa Jumièges, położone na jednym z zakoli Sekwany, około trzydziestu kilometrów od Rouen. Jest to najbardziej romantyczne miejsce, jakie w życiu widziałam. Przy czym, używając słowa „romantyczne” mam na myśli nie banalne mostki z kłódkami zakochanych, naiwne dekoracje świetlne czy temu podobne bzdury, których jest całe mnóstwo we wszystkich popularnych zakątkach współczesnych dużych miast. Mówię o miejscu, które zachwyciłoby wszystkich poetów epoki romantyzmu.
Opactwo Jumièges zostało założone jeszcze przed podziałem chrześcijańskiego świata, w 654 roku, przez benedyktyńskiego mnicha Filiberta. Kilka razy przetaczały się przez nie niszczycielskie wojny, następnie opactwo odnowiono, lecz podczas Rewolucji Francuskiej zostało ono znacjonalizowane i zamienione w kamieniołomy, przez co budowla zaczęła szybko tracić swój przepych. Wspaniały budynek zmieniał się w ruiny. Teraz jest to muzeum pod otwartym niebem, jedno z wielu we Francji, ale moim zdaniem jedno z najpiękniejszych i najbardziej inspirujących.
W całym opactwie nie przetrwał ani jeden fragment sklepienia. Próbę czasu przeszły jedynie dumne ściany z białego kamienia, tylko miejscami nadgryzione przez wiatr. Momentami to miejsce przypominało mi Osgiliath Tolkien’a po tym, jak zostało ono zdobyte przez orków. Sczerniałe, jak gdyby opalone krawędzie okien przywodziły na myśl piękne witraże, które niegdyś dopełniały ich świetności. Sklepienia łukowo-żebrowe załamały się dosłownie pośrodku i teraz tak wiszą, opierając się o powietrze. Najlepiej zachowało się główne przejście przez świątynię, w górnej części jego ścian widać oba rzędy okien i kolumny, na których opierała się cała konstrukcja.
Położenie ołtarza ledwo można odgadnąć, ale za to dwie główne wieże wciąż dumnie wznoszą się ponad opactwem. W miejsce donośnego dźwięku dzwonu teraz jęczy żałośnie wiatr, a zamiast posłusznych kroków i szeptu modlących się słychać tam krakanie wron. Co ciekawe, czternastowieczne kamienne bloki wciąż ściśnięte są tak mocno, że między nimi nie rośnie nawet źdźbło trawy. Gdzieniegdzie mech porasta górne części powierzchni, ale ścienne bloki stoją nietknięte jak dawniej.
Jest to niewątpliwie romantyczne miejsce, chociaż jednocześnie nieco upiorne. Trudno się oprzeć wrażeniu, że kryje się w nim jakaś groźna tajemnica. Ach, gdyby te ściany mogły mówić! Jestem pewna, że opowiedziałyby niezwykłe historie. Wydaje mi się, że jeśli poczekałoby się do nocy, to zza wielu kamieni wyszłyby duchy zakonników i świętych.
Ruiny niewątpliwie skłaniają do zadumy. Można tam długo spacerować w ciszy, snując różne rozważania i fantazje. Dzięki temu, że opactwo znajduje się stosunkowo daleko od znanych zabytków, jest to jedno z tych rzadkich w dzisiejszym świecie miejsc, gdzie można pobyć sam na sam z Historią.
Niemniej jednak niezależnie od tego, ile dni sobie na nie zostawicie, prędzej czy później dojedziecie do głównego celu: miasteczka Honfleur. Właśnie ono jest uznawane za najbardziej malownicze miasto w Normandii i ja zgodziłam się z tym stwierdzeniem po pierwszych dziesięciu minutach tam spędzonych. Urok historycznych budynków i wąskich ulic niesamowicie przeplata się w nim z lekką atmosferą właściwą dla portowych miast. Jeśli w dużych aglomeracjach życie skupia się wokół placu głównego, to tutaj tę rolę bierze na siebie mała przystań z malowniczymi żaglówkami i statkami.
Właśnie wokół niej rozłożyły swe kapelusze-parasole restauracje, które w sezon letni zapełniają się po brzegi, jeszcze zanim kucharze rozgrzewają piece. Kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy do Honfleur, do przystani dotarliśmy już po zachodzie słońca. Żaglówki kołysały się w zadumie na falach iskrzących światłem lamp ulicznych, przeglądających się w wodzie, ludzie niespiesznie spacerowali po nadbrzeżu, a z restauracji dolatywał zapach owoców morza i smażonej ryby. Wszystkie stoliki z widokiem na zatokę były już, rzecz jasna, dawno zajęte, co jednak nie przeszkodziło nam w tym, by kupić w sklepie butelkę miejscowego cydru z gruszek, przycupnąć wprost na chodniku i stamtąd sycić się widokiem.
Kołysanka masztów żaglówek, cichy plusk wody, odgłosy sztućców z restauracji, zapach węgla drzewnego, na którym zapiekały się ryby, rozmowy przechodniów, dotyk ciepłego letniego powietrza na skórze – wszystko to układało się w miejską mantrę, w której można było się rozpłynąć, albo co najmniej utracić poczucie rzeczywistości. Wydawało mi się, że na całym świecie zniknęły samochody, smartfony i inne gadżety, a wszystko skupiło się tylko na pięknie tej chwili. Było w tym coś na tyle bajkowego i nierealnego, że chciało się wepchnąć w pustą butelkę list i wrzucić ją w morze, jak w opowieściach dla dzieci.
Wieczorem Honfleur olśniewa swym pięknem. W nim po raz pierwszy doznałam uczucia, jak gdybym rzeczywiście przestąpiła próg jakiejś zaczarowanej szafy, ale okazałam się nie w powieściowej Narnii, a w dalekiej przeszłości. W tym mieście wszystko jest autentyczne, bez sztucznych upiększeń i zbędnej kokieterii urbanistycznej i nawet zaparkowane wzdłuż chodników samochody wyglądają ładnie i nie psują widoku. Uwielbiałam chodzić po zmroku zarówno po centrum miasta, jak i po odległych zakątkach, z dala od ludzkich oczu, po przytulnych krętych uliczkach, wspinających się na wzgórza, otaczające Honfleur.
Bez wątpienia świetną opcją będzie nocleg w centrum. Wówczas nie będziecie musieli się martwić na przykład o powrót samochodem do hotelu, gdy zachce wam się napić się cydru lub calvadosu,. Co prawda we Francji po spożyciu małej ilości alkoholu można usiąść za kierownicą, ale ostrożności nigdy za wiele. Jednocześnie nocując w centrum, będziecie mogli spacerować do upadłego, a kiedy tylko poczujecie, że morzy was sen, od razu skręcić w sąsiednią uliczkę i pójść do swojego hotelu.
Niemniej nie zapominajcie o tym, że również inne warianty skrywają w sobie masę wrażeń. My na przykład, odkryliśmy dla siebie przecudowny domek Мaison de Charme (co dosłownie znaczy „Czarujący Dom”) pięć kilometrów od centrum miasta. Z jednej strony wydawałoby się, że to absurdalnie daleko. Pokonywanie takiej odległości piechotą i to wieczorem będzie nieciekawe, przecież lepiej spędzić ten czas w mieście. Z kolei opieranie się na aucie, jak już wyjaśniłam, nie jest zasadniczo najwygodniejszym wariantem.
Ale z drugiej strony, te niewygody bez wątpienia były tego warte. Do naszej pełnej dyspozycji mieliśmy absolutnie czarujący domek z sypialnią, salonem, kuchnią i łazienką, a także z tarasem w uporządkowanym i starannie wypielęgnowanym ogrodzie na zboczu parku z drzewostanem datowanym na osiemnasty wiek. Mówiąc prościej, znaleźliśmy się praktycznie w lesie, dookoła słychać było tylko szum starych drzew, śpiew ptaków, szmer strumyka przepływającego przez nasz ogród i rżenie koni dobiegające ze znajdującej się nieopodal stadniny.
Wnętrze domu współgrało z otaczającym nas pięknem przyrody: nastrojowe fotele przy kominku, drewniane szafki w kuchni, narzuta dopasowana kolorystycznie do ceglanej ściany sypialni, drewniane belki pod sufitem. Rolę drzwi do łazienki pełniły stare skrzydła jakiejś szafy, a przy lustrze nad umywalką zamocowano świecznik. Wszystko zostało wykonane tak starannie, z pomysłem i dbałością o każdy szczegół! Zupełnie jakby to nie był zwyczajny dom, w którym co weekend zatrzymują się inni turyści, a unikalny, urokliwy zakątek. Już od progu odnosiło się wrażenie, jakbyśmy mieszkali tam od zawsze. Rzadko bywa tak, że wracamy do hotelu jak do domu, ale to był właśnie jeden z tych przypadków.
Pomimo tego że byliśmy zauroczeni Honfleur, z przyjemnością powracaliśmy z miasta do tej oazy ciszy i spokoju, żeby zjeść kolację na tarasie, przy ścianie porośniętej bluszczem, wdychając aromat kwiatów i wilgotnej trawy, a potem położyć się na składanym leżaku i przysłuchiwać się strumykowi, północnemu wiatrowi, własnemu oddechowi i poczuć lekki zawrót głowy od tych wspaniałości (na wypadek gdyby goście trochę zmarzli w takim błogim momencie, właścicielka zapobiegawczo wyłożyła ciepłe koce w pokoju gościnnym pokoju). Następnie, gdy utuliliśmy się wieczornym nastrojem i błogą sennością pozostało nam już tylko przenieść się do ciepłej, przytulnej sypialni zasnąć i śnić o tym, co mieliśmy podziwiać kolejnego dnia.